Rano postanowiłem zapolować na królową T. caespitum, a poza tym: kac mię z wyra wywiał.

Wziąłem tedy co trzeba, nabyłem napój marki Nałęczowianka i udałem się na zwiad. Królowych żadnych nie zanotowałem (formy uskrzydlone nadal siedzą w gniazdach; wiem, bo sprawdziłem), zatem przystąpiłem do realizacji planu B. Skierowałem się w stronę boiska dla małolatów, które znajduje się nieopodal kościoła, albowiem, jak sama nazwa wskazuje, obok boiska należy zbierać robotnice F. cinerea celem adopcji F. pratensis. Królowa, którą posiadam (trzecia w tym roku: pierwsza padła, gdy po udanej adopcji naiwnie dałem jej kolejne F. fusca, druga nie dogadała się z F. rufibarbis i choć jej nie atakowały, to padła z głodu), za Chiny Ludowe nie chciała się dogadać z F. fusca, a i F. fusca z uporem maniaka usiłowała ją ubić, pomimo upływu 24 h od połączenia (co, oczywiście, potwierdza moje obserwacje, że F. pratensis woli inne gatunki - aczkolwiek czasem się udaje, o ile królowa zechce prosić o żarcie, lizać robotnice, etc., a i nie ma w pobliżu żadnej agresywnej F. fusca). Złapałem kilka sztuk F. cinerea plus kilka niewielkich larw i poszedłem dalej, gdyż, na wszelki wypadek, postanowiłem złapać kolejną królową F. pratensis (ta moja była nieźle wytarmoszona przez noc z F. fusca, więc na wszelki wypadek chciałem mieć zastępstwo). Oczywiście: nic nie złapałem. Wróciłem tedy na boisko i moją uwagę przyciągnęła pocięta na kawałki wiekowa wierzba. Nawiasem pisząc: ci, co ją ścięli, to sk****le; drzewo miało pień o szerokości paru metrów, było wysokie i bardzo piękne. W każdym razie - wierzba ta od dawna przyciągała mój wzrok, albowiem taka starowinka na pewno była nieraz toczona przez robaki, a więc musiała być istnym labiryntem korytarzy. Ponieważ teraz została poszatkowana - postanowiłem skorzystać z okazji i obejrzeć to, czego wcześniej zobaczyć nie mogłem. Poza tym - w dołku czułem, że COŚ TAM JEST! Chwilę lustrowałem pień... Widzę: fusca, myślę: fallax! Chwila napięcia... TAK, to jest FALLAX! Pierwszy raz widzę gada. Przeczucie mnie nie zawiodło - już podchodząc do wierzby miałem cichą nadzieję na Camponotus fallax. Obszedłem szczątki wkoło, popukałem, nastukałem - urwałem podejrzaną gałąź. Po chwili opukiwania ze szczelin zaczynają wypadać czarne mrówki... YES!! Yes! No.

To kolonia F. fusca. Przy okazji obejrzałem sąsiednią wierzbę (nieco młodszą). Oprócz F. fusca i L. brunneus niczego nie zauważyłem. Nie przyglądałem się jednak długo i z bliska, albowiem gdy podchodziłem bliżej z dziupli na wysokości mojej twarzy kilka razy rozległ się odgłos, który brzmiał jak ten, który wydają gumiaki wyciągane z błota. Nie wiem, czy to samo drzewo na mnie warczało, czy w dziupli siedział jakiś kosmita (nigdy nie słyszałem, by jakiekolwiek zwierzę wydawało taki dźwięk!), ale wolałem tego nie sprawdzać na własnej skórze.

Skończyło się na tym, że po prostu widziałem pojedyncze sztuki C. fallax, media zapewne. Wróciłem do domciu, poszukałem informacji o fallaksie (skąpe raczej) i adoptowałem F. pratensis do nowo złapanych F. cinerea. Niestety, przeżyło tylko pięć sztuk, więc po krótkiej przerwie znowu poszedłem w teren. Idąc na boisko, włączył mi się tryb "search & destroy". Bingo! Niewielkie drzewo kilkanaście metrów od powalonej wierzby, a na nim biegający Camponotus! Mam Cię, psie! Niestety, nie znalazłem wejścia do gniazda, zapewne było w koronie drzewa. Ale nie szkodzi - w czasie kolejnego roju (teraz to już za późno, prawda?) będę tam koczował, o ile, ma się rozumieć, i tego drzewa nie zetną. Ponieważ tryb "search & destroy" jakoś mię nie opuścił, przeciwnie: wzmógł się niemożebnie, ruszyłem dalej. Nałapałem kolejną porcję F. cinerea i kontynuowałem. Jak zwykle, w Szczecinie mrówki mają ciężko. Na środku polnej drogi, AKURAT w miejscu, gdzie F. pratensis ma swój szlak, jakiś idiota wysypał z wywrotki górę kamieni (coś tam akurat będą, zdaje się, budować, wnioskując po ciężkim sprzęcie do robót ziemnych). Nawet ja ledwo obszedłem (idąc w trawie po pas), a co dopiero mrówki? No durnie po prostu - jakby nie można było tego wysypać obok drogi, ale nie: trzeba było ją całkowicie zasypać, od skraju do skraju. Ominąwszy nowy Giewont, udałem się na ścieżkę, którą dotychczas nigdy nie podążałem. Tryb "search & destroy" nie zawiódł - znalazłem potężne gniazdo F. sanguinea - możliwe nawet, iż była to federacja kilku gniazd (wiele wejść na terenie parunastu metrów kwadratowych). No i niespodzianka - tu i tam szwendają się niewybarwione jeszcze księżniczki zbójnicy, a robotnice wychodzą z siebie, żeby je zagonić nazad do gniazda. Przy okazji zauważyłem, że zbójnice niosły w żuwaczkach poczwarki. Początkowo sądziłem, że to rajd, ale jednak nie: przeprowadzały się akurat z pobliskiego kopczyka. Poobserwowałem, popodglądałem, ale na rój się nie zanosiło, więc poszedłem dalej. Po przejściu kilometra uznałem, że czas wracać. No i ZONK: przez drogę przegalopowało kilka warchlaków dzika. Jeden mnie zauważył i się cofnął. UPS! Stanąłem i zacząłem się nerwowo rozglądać. Między drzewami zauważyłem lochę. Stała i gapiła się na mnie. Postanowiłem nie sprawdzać na własnej skórze, czy lochy z warchlakami są agresywne - wolałem nie stanąć między nią a jej młodym po drugiej stronie drogi, bobym musiał chyba spieprzać na drzewo. Locha warknęła, a ja odwróciłem się na pięcie i dałem nogę. Biegiem. Jak widać, uszedłem cało.

Królowa F. pratensis siedzi z nowymi robotnicami i od razu widać różnicę - te prosi o żarcie, liże, etc. One się odwzajemniają tym samym, choć widzę tu kilka agresorek. Królowa jest tolerancyjna i tylko je odgania, ale ja nie jestem i jeśli nie przestaną w ciągu godziny, pójdą do piekła.
Fin.
