Strona 1 z 1

Ojcowski Park Narodowy

: pn 22 maja, 2006
autor: PIOTR
Witam J
A tak sobie dumam – po diabła ja tam pojechałem ?? :/
Wybrałem się do Katowic, celem nałapania rójkowej Manica rubida, tak się jakoś ułożyło jednak, że wylądowałem w busie, jadącym do Krakowa :D
Poniedziałek około 16.30 wygramoliłem się z busa pod Krakowem, skąd już „z buta” ruszyłem na Zabierzów, celem wejścia na szlak niebieski, którym miałem zamiar pomaszerować już do samego Ojcowa. Ała... nie było to mądre – w Bolechowicach już, stwierdziłem, że należało jednak wziąć plecak, zamiast torby z pasem na ramię – pomimo kombinowania z jej zarzucaniem na plecy, boleśnie dała mi się we znaki. Jak dotąd nie stwierdziłem obecności jakichś ciekawszych dla mnie gatunków mrówków – wszędzie standard krajowy i jakoś brak też terenów wskazanych do dokładniejszego przeszukania. Uznałem, że zmiana szlaku na żółty, może pozwoli mi na jakieś sukcesy. To był nsastępny błąd – zanim „przełajem” dotarłem do żóltego szlaku w Zelkowie, miałem za sobą już całą litanię „mięsnych” wyrażeń z powodu stanu tamtejszych ścieżek a nowych mrówków oczywiście nie napotkałem. Na domiar złego, zaczęło się ściemniać i to niekoniecznie z powodu nadchodzącego już wieczoru – nadciągnęły deszczowe chmury :/
Zanim dotarłem w okolicę Jaskini Mamuciej, byłem już cały mokry – ani skałek ani trawiastych sąsiednich stoków, nie miałem już siły zwiedzać a i tak niewiele mógłbym zobaczyć – zapadał zmierzch. Po kilku próbach doinformowania się wśród mieszkańców okolicy, udało mi się trafić do pensjonatu (Biały Kościół ) z wolnym miejscem noclegowym i około godz. 22.00 paść jak kłoda na wyrko...
Jak to się stało, że o godzinie 7.00 byłem na nogach, pozostanie już dla mnie tajemnicą – w każdym razie kawa zaserwowana przez gospodynię, w jakiś sposób postawiła mnie na nogi i około 8.00 ruszyłem na rekonesans (oczywiście w pensjonacie zostawiając bagaż) ;)
Pierwsze „na tapetę” poszły pobliskie skałki i „kotlinka” pomiędzy nimi – wynik – królestwo nigerka, jakiejś małej Myrmica i F.cunicularia. W jednej ze szczelinek skalnych, zagnieździł się L.emarginatus, jednak widać było, że będzie mu tu „ciasno” – otaczały go duże kolonie nigerka i nie wróżę mu długiego życia... Czasami w oko wpadała pojedynczo furażerująca robotnica Leptothorax sp.
Poczłapałem dalej.
Uparłem się maszerować niebieskim szlakiem (a cholera wie po co ? :/ ) a w tym celu, musiałem dotrzeć do Czajowic, skąd już szlakiem, wdarłem się do Ojcowskiego Parku Narodowego (i na co mi to było ?? :/ ).
Pomijając opis kluczenia dookoła Ojcowa (a co ludzie w tym widzą to ja nie wiem ;P ) i perypetie związane z powrotem na szlak żółty – oblazłem szlakami cały park i NIC :/
Dolinki pomiędzy wzgórzami mokre, zimne i ciemne, skałki wyschnięte „na pieprz” i zero mrówków – nawet Myrmica i nigerek pojawiały się sporadycznie. Postanowiłem odpuścić sobie bezowocne jak dotąd poszukiwania wewnątrz parku i wyjść na jego południowo zachodni skraj z nadzieją, że tam przynajmniej cosik trafię. Żółty szlak wyprowadził mnie na obrzeża, dookoła ciemny las bukowy i dopiero po dotarciu do pierwszych zabudowań i pól, udało mi się wyjść na pełne słońce. Tutaj na stromej łączce trafiłem w końcu gniazdo zbójnicy, spory kopiec F.rufa i całe zatrzęsienie kopczyków L.flavus – nic jednak więcej, ani Camponotuska ani Manica. Echhhh... wbiłem się w las w kierunku południowo zachodnim.
No... przynajmniej Formica fusca dopisała – na brzegu lasu, przy umiarkowanym nasłonecznieniu, gniazda tego gatunku były naprawdę imponujące – pod wyschniętą korą pniaczków, gnieździły się w potężnych skupiskach, jakie dotychczas obserwowałem jedynie na własnym podwórku i na Przełęczy Okraj w Karkonoszach – wielotysięczne, poliginiczne gniazda, opanowały całkowicie może 500m ścieżki w tym słonecznym zakątku. Zaaferowany śledzeniem ich szlaków, pomiędzy polikaicznymi siedliskami, ponownie trafiłem w las, na chwilkę tracąc poczucie rzeczywistości – ocknąłem się, gdy stwierdziłem, że co prawda idę w zamierzonym kierunku, jednak jakoś tak, zamiast obrzeżem to wnętrzem lasu – wracać już mi się nie chciało, więc trzeba by poszukać drogi w prawo, tak aby wyjść na skraj lasu. Coś się pokazało – nie zastanawiając się, ruszyłem w obiecującym kierunku. Qrde... obiecujący czy nie – droga szła pod niezłym kontem w górę i po chwili zacząłem odczuwać zmęczenie. Ponieważ jednak w oddali prześwitywał pomiędzy drzewami skraj lasu, uparcie darłem dalej.
Heh... alem się zrobił – droga się skończyła – wyglądało na to, że była to ścieżka gospodarcza. Dalej już zmuszony byłem iść „na czuja” w kierunku światła.
Doszedłem...
I zapłakałem...
Przede mną rozciągał się fajny widok na może 50cio metrowy jar na którego brzegu sobie stałem a w sumie to raczej skraj jaru, kończący się skałą, z której zejść w normalny sposób, można było jedynie do tyłu...
Wiecie co ?? – powiem tak – górskie przepisy „BHP” to jedno a kilkadziesiąt km w nogach to drugie – zdesperowany, nie zamierzałem wracać tą samą drogą.
Nie wiem teraz ile to trwało i jak się udało, ale umorusany, podrapany i z „pikawką na ramieniu”, znalazłem się w pewnym momencie na dnie tego jaru i to żywy :>
W życiu nie mam zamiaru powtarzać tego wyczynu...
Jarem ruszyłem niestety w lewo – w prawo, czyli w kirunku, który mnie interesował, iść by się „za chiny” nie dało.
Dotarłem do znajomej mi sprzed kilku godzin drogi żółtego szlaku – chciało mi się wyć, gryźć i kopać...
Ani mrów, ani nadziei na rychłe wyjście w ciekawszy teren.
Przysiadłem na pniu zawalającym wejście na wąską ścieżkę prowadzącą do rezerwatu ścisłego. Mapa mówiła mi, że mam przed sobą jakieś 6km deptania już sprawdzonych terenów – słabo mi się robiło na samą myśl.
Cóż – raz kozie śmierć – ruszyłem w rezerwat ścisły.
To był następny z błędów tego dnia.
Idąca pierwotnie dnem stromego jaru ścieżynka, zaczęła w pewnym momencie prowadzić pod górę jednego ze stoków. W pewnym momencie stwierdziłem, że podemną jest kilkanaście metrów stromej ściany, nade mną pionowe skały i ostro pochylone (słabo ukorzenione) drzewa, ścieżka wąziutka, pokryta wilgotnymi, ślizgimi liśćmi bukowymi a z nieba zaczyna kropić... Kropienie zmieniło się w ulewę, ścieżynka okazała się w połowie zawalona powalonymi pniami a ja bliski byłem rozstroju nerwowego i nie wiem czy bardziej mokry od deszczu czy spocony. Ile czasu tak się przedzierałem, nie mam pojęcia – gdy w końcu wydostałem się na skraj lasu, przekląłem wszelkie parki narodowe, szlaki turystyczne i rezerwaty. Byłem na południowo zachodnim skraju parku i nic – nawet kawałka ciekawego terenu, nawet nadziei na to, by czegoś poszukać – park sąsiadował bezpośrednio z ornym polem a ja stałem na niebieskim szlaku.
Ostatkiem sił dowlokłem się do pensjonatu, zabrałem rzeczy i poczłapałem na przystanek, skąd po chwili zabrał mnie bus w kierunku Olkusza (jakieś 16km).
Tiaaa... W Olkuszu miałem przesiadkę do Katowic, skąd zamierzałem powrócić do domciu.
I wyobraźcie sobie – stoję na przystanku czekając na busa i co widzę pod stopami ?? – Manica rubida sobie biega...
Wsiadam do busa, ruszamy i po chwili co widzę ?? – przepiękne, kserotermiczne tereny, skałki i leśne młodniki migają mi za oknem...
Wiecie co ?? – ja tam jeszcze wrócę :D:D:D