
Zaczęło się we wtorek rano zwyczajnie - zaspałem i koledzy budzili mnie telefonem, stojąc już praktycznie pod bramą. OK - w kimonko uderzałem w opakowaniu (coby zaoszczędzić czas rano), więc nie było wielkiego problemu, chwyciłem przygotowany bagaż i załadowałem się do samochodu. Do Wrocławia dojechaliśmy gładko, nawet i przez samo "miasto korków" udało się prześlizgnąć bez problemów, prawdopodobnie z powodu wczesnej godziny (coś około 6.00). Droga do Katowic to pestka odkąd prowadzi autostradą, tak więc gdy zorientowałem się, iż jednak nie wsio zabrałem , skręcaliśmy już na trasę do Bielska i wracanie się po prowiant i kasę zostawioną w zmiennych portkach, nie miało już większego sensu ;>
Pocieszałem się obecnością karty płatniczej, na którą w dniu następnym spodziewałem się wpływu - spox, reszta ekipy miała jakiś zapas do tego czasu

No nic - ruszyliśmy w dalszą drogę. Rumunia okazała się koszmarem dla kierowcy, drogi przypominają nasze sprzed 20tu lat a spora część miast to rozbabrane prowizorycznymi remontami i budowami (sporo "domów" przypomina krzywą wierzę w Pizie skleconą z kilku zdawałoby się wykluczających się materiałów - ale zdobnictwo i forma godne sułtana... gdyby jeszcze nie brud... ). Jakoś przekolebaliśmy kraik z pianą na ustach i udało nam się dobić do miejscowości granicznej i... tu dopiero zaczęły się schody...
Tuż przed "miastem" trzeba było zmienić koło - trudno - się dotrze do miasta i naprawi. Nic bardziej mylnego - w małym zakładziku przy uliczce okazało się, że opony naprawić się nie da i musimy zakupić dwie dodatkowe oponki - poszła na to równowartość pełnego baku paliwa :/ Nieźle to nadszarpnęło nasz budżet, ale to nie koniec. Dojechaliśmy na granicę z Bułgarią(cudem - żadnych drogowskazów) i tu dowiedzieliśmy się, że jedyną możliwością jej przekroczenia (jak się okazało na całej długości)jest przeprawa promem przez Dunaj co kosztuje wraz z winietą w naszym przypadku (samochód osobowy + 4 osoby) 40euro w jedną stronę. Ała... następny bak paliwa pofrunął... Po przeprawie skierowaliśmy się przez Bułgarię do Grecji.
Tiaaa... spodziewaliśmy się widoków rodem z Homeryckich pieśni a dookoła pola i "zarośla" bukowe udające las. Przed Thessalonikami pokazały się co prawda góry, jednak tak niegościnne dla mrówek, iż przy pobieżnym sprawdzeniu stanowisk jako/tako wskazujących na możliwość funkcjonowania tam kolonii, trafiliśmy jedynie na osamotnione gniazdo F.cunicularia (królowa ma się dobrze - właśnie zasiedliłem ją wraz z kilkoma robotnicami w kompakciku


No nic... na miękkich nogach wygramoliłem się z namiotu wraz z pierwszymi promieniami słońca, skostniały, jednak nie myślałem o zimnie, cały czas będąc pod wrażeniem nocnych przeżyć. Po chwili dopiero zorientowałem się, że stąpam po dokładnie oszronionej trawie - no to mam swoje mrzonki o cieplejszym klimacie Grecji... Śniadanko upłynęło nam na komentarzach nocy i szczękaniu zębami z zimna. Słońce rozgrzało powietrze dopiero około 9 rano i ruszyliśmy na poszukiwania. Nie będę ukrywał, że niechętnie się oddzielałem od grupy...
Efektem przeszukiwania terenu porośniętego z rzadka suchymi, karłowatymi dębami i śmiesznie rosnącym jałowcem było znalezienie kilku skolopendr, ciekawych ich kuzynów nie dysponujących już niebezpiecznymi dla człowieka szczękami, wielu pustych kokonów modliszek i w końcu kilku kolonii Pheidole, Tapinoma, Plagiolepis i Tetramorium. Camponotus był tam reprezentowany przez 3 gatunki, jednak nie udało się trafić na królową, Messorek również nie miał zamiaru nam dopisać. Po kilku godzinach przerzucania kamieni, stwierdziliśmy, że dalszy pobyt na wzgórzu, nie przyniesie nam już więcej pozytywnych znalezisk - zwinęliśmy obóz a jeszcze na koniec sprawdziliśmy podnóże stoku. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło w postaci kilku kolonii niewielkich, prawie białych termitów a Jarek upolował w końcu królową Camponotus sp.
Pod jednym z płaskich kamieni zaś, zobaczyłem niezłe "miasteczko" - na powierzchni może 30/30cm kamień przykrywał kolonię Pheidole, Tapinoma, Plagiolepis, Messor, Themnothorax a po środku tego miszmaszu siedziały sobie termity

Ze zwierzaków kręgowych trafiliśmy na nieuchwytne małe jaszczurki, udało mi się zobaczyć ogon chowającego się w cierniste krzaki węża bądź żółtopuzika (nie paliłem się do chwytania, nie mając pewności z czym mam do czynienia) a na koniec o mało się nie potknąłem o wygrzewającego się tuż obok świeżo odgrzebanej nory samca żółwia śródziemnomorskiego - jakoś mało tego wszystkiego było, u nas na takim terenie spotyka się gadziny 3razy więcej.
Postanowiliśmy jeszcze wrócić na pasterską górkę, gdzie wcześniej trafiliśmy na kolonię Cataglyphis sp.
NO nie... bezpośrednio w miejscu gdzie ostatnio szukaliśmy, obecnie wesoło bawiły się pieski, zaganiając trzodę. Trudno - żaden z nas nie miał ochoty dołączyć do tej zabawy, więc oddaliliśmy się o jakiś kilometr na inny stok i tam dopiero ponownie zaczęliśmy grzebać wśród skałek, licząc na to, iż pieski zajęte stadkiem owiec, nie będą miały ochoty nas odwiedzać, aczkolwiek nie oddalaliśmy się zbytnio od auta. Tutaj połów okazał się sporo bardziej owocny niż na poprzednim stanowisku, chociaż niestety nadal ani Camponotuska i Messorka nie trafiliśmy wśród dużych już kolonii a nie udało się ponownie spotkać Cataglyphis. Za to Pheidolka dopisała a i znaleźliśmy dwa gatunki mrów całkowicie mi nie znane. Jeden to czarne mrówy, gabarytowo zbliżone do Formica fusca, jednak z nie znanego mi rodzaju (królowa jest również podobnie jak u Formica fusca niewiele większa od robotnic) - z czasem pewnie wrzucę fotki do galerii a może i uda się je oznaczyć. Drugi gatunek to najprawdopodobniej jakaś Tapinoma - w dobrym świetle robotnice wyglądają jak 3mm miniaturki Formica rufibarbis a królowe sporo od nich masywniejsze również dopiero pod lupą wykazują odmienność barwną w stosunku do pierwomrówki krasnolicej - nie wiem, czy dam radę je dobrze sfocić.
Przeszukaliśmy tę pochyłą łączkę dosyć dokładnie, upoceni (w międzyczasie słoneczko nieźle się rozbrykało), zmęczeni i głodni zebraliśmy się przy aucie i wtedy okazało się, że Piotr posiał kluczyki... Fajnie... pytanie "czy ktoś wie, jak odpalić auto na krótko" pozostało bez odpowiedzi - tym razem o ile to możliwe, nasze przeczesywanie traw, było jeszcze dokładniejsze niż poprzednio. Po 15tu minutach okazało się, że kluczyki wraz z dużą pincetą, leżą przy kamieniu spod którego tąż pincetą wydobywaliśmy skolopendrę - odetchnęliśmy wszyscy, jednak na kontynuowanie połowu jakoś ochoty było już mniej a i pojawił się gość. Przybył potężny Grek zainteresowany tym, co właściwie robimy na Jego łące - wybałuszył oczy zobaczywszy co nas tutaj zatrzymało a widok odłowionych skolopendr wyraźnie Go ucieszył

Od rozmowy bolały nas już ręce, gdy poczęstowany camelkiem i uchachany pasterz przekazał nam informację, że w okolicy Edessy pojawiają się również skorpiony. Cóż pożegnaliśmy się szybko i cofnęli te 30km spowrotem do Edessy. Ponieważ zbliżał się już wieczorek, jedynie pobieżnie sprawdziliśmy teren powyżej miasta i rzeczywiście 3 skorpioniki się znalazły, poza nimi również i trochę mrówek

W takim razie nocujemy - decyzja była jednogłośna. Kolacyjka przy leśnej drodze i w kimonko.
Rano trzeba było się szybko zwijać z biwaku - jakoś nie mieliśmy szczęścia do miejsc noclegowych - biwakowaliśmy jak się okazało tuż obok leśnej pasieki, której mieszkańcy zaczynali się również już budzić...
Zjechaliśmy w obiecujący teren - niestety tym razem ani mrów ani skorpionów czy skolopendr

Zrezygnowani ruszyliśmy w drogę powrotną ku granicy Macedonii, chcąc objechać promy na Dunaju - pudło... bez zielonej karty przejazd przez Macedonię to koszt rzędu 50 euro a tych nie mieliśmy na zbyciu :/ Ponownie więc ruszyliśmy na Thessaloniki. Padła propozycja aby zerknąć na wybrzeże zatoki Morza Egejskiego, nad którą Thessaloniki leżą. Jakoś udało nam się przejechać przez to portowe miasto i po kilkunastu kilometrach wylądować na opuszczonej plaży. Niestety - poza śmieciami pozostałymi po letnich plażowiczach, kilkoma muszelkami i kolonią zbójnicy(!) pod kamieniem, nic ciekawego tam nie było. Tym razem twardo postanowiliśmy wybić sobie z głów dalsze poszukiwania i skierowaliśmy się na granicę z Bułgarią. Drogi w Grecji są niezłe, więc dosyć szybko dotarliśmy w rejon przygraniczny i tu ZONK - blokada policyjna. Okazało się, że o 2kilometry dalej na trasie stoją rolnicy i wzorem naszych "producentów żywności" za pomocą traktorów blokują dojazd do granicy strajkując przeciwko "czemuś"

Pada hasło : "Panowie - przecież my również jesteśmy rolnikami !"

Tyle, że nie mamy zamiaru kombinować polami - gdy tylko policja znika z oczu, walimy prosto na granicę, by po kilku minutach wylądować pod barykadą traktorzystów. Tutaj już idąc "za ciosem", przedstawiamy się ichniemu "Lepperowi" jako rolnicy mający jeszcze do przejechania 2000km do swych gospodarstw i pokazujemy naszą trzodę, która przez przestój może ucierpieć - salwy śmiechu i okrzyki niedowierzania na widok skolopendr, skorpionów i mrówek nie cichną, podchmielone towarzycho wskazuje nas sobie palcami, jednak nie upływa minuta a traktor blokujący środek barykady, odjeżdża na bok i żegnani śmiechem przejeżdżamy na jej drugą stroną - policja powoli podnosi szczęki z asfaltu a my z rykiem tryumfu śmigamy na przejście graniczne, gdzie nie mniej niż policja zdziwieni funkcjonariusze graniczni szybko wpuszczają nas do Bułgarii.
Jest sobota a w poniedziałek Paweł musi się stawić w pracy, tak więc teraz już bez postojów tniemy w kierunku Polski. Prowadzi Jarek (od samego początku - twardziel z Niego). Cały dzień trasy, cała nocka (w międzyczasie oczywiście 40eurasków zostało na promie) i znowu przygoda - w jakimś Rumuńskim mieście przez całkowity przypadek wjechaliśmy na 3m na oddzielny pas drogi, przeznaczony wyłącznie dla tramwaji - zero oznaczenia, kiepskie oświetlenie i bezkolizyjna możliwość zjechania na właściwy pas jezdni, jednak odrazu podbija do nas drogówka i dowiadujemy się, że sprawka będzie nas kosztować 80euro... Oczywiście nie śmierdzimy groszem i tłumaczy się panu władzy, że przecież nie pojechaliśmy dalej a natychmiast się zatrzymaliśmy celem zjechania z błędnej odnogi ulicy - próżno. Jednak facetowi wyraźnie nie zależy na władowaniu nam tych 80 euro mandatu - obcokrajowiec może się wywinąć za połowę tej kwoty w gotówce - niestety to nadal nie zmienia naszego stanowiska co do zawartości kieszeni. Po chwili dyskusji cena za "zielone światło" spada już do 10ciu euro (prawie jestem gotowy wysupłać zaskórniaka jednak Paweł każe mi siedzieć cicho) - dyskusja stoi w martwym punkcie do momentu, gdy przypominam sobie o butelce wina kupionej w Grecji (całe 3euro za dwie w promocji





Ups - dredy Piotra dają nieciekawy efekt, na granicy Węgiersko/Słowackiej zostajemy zatrzymani do szczegółowej kontroli celnej. Celnicy szukają narkotyków. Znajdują za to mrówki, skorpiony, skolopendry, dwuparce, mrówki i mrówki a na dodatek mrówki - reakcja ta sama co dotąd - śmiech i żarty. Trochę nam grożą palcem na widok kilku muszelek wziętych z plaży jako pamiątki, jednak rozbawieni naszą postawą i znaleziskami po jakiejś godzinie trzepania bagaży, puszczają w dalszą drogę. Zbliża się wieczór, gdy wjeżdżamy do Polski - WIARA - mijając Bielsko POCZÓŁEM SIĘ JAK W DOMU - ZNOWU JESTEM W CYWILIZOWANYM KRAJU, GDZIE NIE MA PROBLEMÓW W PŁACENIU KARTĄ, SĄ FASTFOODY I BEZPAŃSKIE PSY MIESZKAJĄ W SCHRONISKACH

A tak poważnie - NIGDY więcej takiej wycieczki... Do Grecji to i owszem, ale od razu samolotem na wybrzeże M.Śródziemnego
